Tonle Sap – największe jezioro Półwyspu Indochińskiego

Kambodża to kraj pełen niespodzianek! Zaskoczyć cię tu mogą nie tylko twory rąk ludzkich (np. tama w okolicach Kep, wzniesiona na wzgórzu pośrodku lasu, z dala od jakichkolwiek cieków wodnych) ale również dzieła matki natury, szczególnie te przybierające postać sprawnie funkcjonujących, skomplikowanych ekosystemów, które przez tysiące lat były schronieniem dla wielu gatunków zwierząt oraz… ludzi.

Jednym z takich cudów natury, które można podziwiać w czasie pobytu w Kambodży jest Jezioro Tonle Sap największe jezioro Półwyspu Indochińskiego.

Nomen omen

Najbardziej popularne tłumaczenie nazwy akwenu to „Wielkie Jezioro”: „tonle” znaczy „duża rzeka” a „sap” oznacza „słodką (nie słoną) wodę”.

Nazwa świetnie oddaje charakter zbiornka, który w okresie od maja do listopada zwiększa swoją powierzchnię z 2 500 km2 do 16 000 km2, zaś objętość jego wód wzrasta osiemdziesięciokrotnie. Już chyba nikt nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z „Wielkim Jeziorem”.

Adrian rozpoczął zwiedzanie Kambodży tradycyjnie od Angkoru
Wietnamska wioska pośrodku Kambodży

Na własne oczy zobaczyłem ogrom Tonle Sap przy okazji mojej pierwszej wizyty w Siem Reap, nakierowanej głównie na zwiedzanie ruin Angkoru. Po zakończeniu eksploracji dawnej stolicy Imperium Khmerów zapytałem mojego lokalnego przewodnika, Sokheanga, co jeszcze warto zobaczyć w okolicy, aby poznać bliżej życie tutejszych mieszkańców i poprzebywać nieco bliżej natury. Ponieważ przyjechałem do Kambodży z sąsiedniego Wietnamu, Sokheang zaproponował:

A może chciałbyś wpaść z wizytą do pływającej wioski Twoich znajomych – Wietnamczyków?

Oczywiście nie mogłem sobie odmówić przyjemności zobaczenia wietnamskiej wioski pośrodku Kambodży. Umówiliśmy się zatem na wyjazd o poranku następnego dnia. I tak zaczęła się moja przygoda z jedną z niespodzianek Kambodży – Wielkim Jeziorem Tonle Sap.

Wycieczkowy strój i nastrój

Nie zapomnij zabrać kramy i okularów!

– przypominał Sokheang, rozmawiając ze mną przez telefon, gdy zajechał pod mój hotel tuk-tukiem. Są to dwa, podstawowe elementy wyposażenia każdego podróżnika, który planuje przemierzać Kambodżę tuk-tukiem lub motocyklem. Wiele dróg jest tutaj po prostu ubitą glebą ferralitową, która w czasie, gdy nie pada deszcz, twardnieje, a z jej powierzchni wzbijają się tumany czerwono-żółtego kurzu, który wpada do ust i podrażnia oczy oraz błony śluzowe nosa.

Z tego właśnie powodu, przed wyruszeniem w drogę gdziekolwiek na terenach pozamiejskich Kambodży, należy szczelnie owinąć swoją twarz – od nosa w dół – kramą, czyli tradycyjnym, khmerskim szalem w kratę – nieco przypominającym popularne w Polsce arafatki, a oczy osłonić największymi dostępnymi okularami przeciwsłonecznymi. Tak wyposażony, wsiadam na pokład tuk-tuka.

Okramowany pasażer kambodżańskiego tuk-tuka już gotowy do drogi
Typowa khmerska autoriksza
Bez przekąski ani rusz!

Sympatyczny kierowca otwiera małą skrzynkę z lodem, leżącą na przeciwnym siedzeniu i podaje mi puszkę zimnego piwa – a jakże inaczej – Angkor. Świetnie gasi pragnienie w ten upalny poranek. Sokheang instruuje mnie, jak poprawnie zawiązać khmerski szal, aby z jednej strony filtrował dobrze pył, z drugiej – umożliwiał unoszenie go tak, aby móc pić bez rozwiązywania go. Pić wodę, oczywiście, gdyż tutejszy klimat sprzyja odwodnieniom.

Odpowiednio zabezpieczeni przed zgubnym wpływem warunków atmosferycznych i unoszącym się wszędzie pyłem, wyruszamy w drogę.

Lotosowe pole rośnie wokół mnie

Po około 20 minutach, przekrzykując warkot silnika, mój przewodnik oznajmia:

Teraz zobaczysz coś pięknego!

Tuk-tuk zatrzymuje się na skraju drogi, a gdy kurz opada, moim oczom ukazują się dwa niewielkie jeziorka, po brzegi wypełnione rosnącym lotosem. Liście, kwiaty, serca lotosu – wszystko to na wyciągnięcie ręki.

Sokheang tłumaczy, iż jest to plantacja lotosu. Ta konkretna nastawiona jest na produkcję nasion tejże rośliny. Jest to widoczne gołym okiem, ponieważ wszędzie dookoła leżą porozdzierane serca lotosu. Miła, starsza pani sprzedaje pakowane w małe torebki nasiona, które można jeść na świeżo, jako przekąskę. Najlepiej smakują one jednak gotowane na parze.

Przygotowania do Tet
Owoce lotosu gotowe na przedaż | Kambodża
Niecodzienny połów

Jeden z pracowników tej miniplantacji przywołuje mnie ruchem ręki, którego w Europie używa się w charakterze gestu raczej przeganiającego. Podchodzę na skraj jeziorka, zdejmuję japonki i wchodzę do wody. Moje nogi zanurzają się w mulistym dnie do połowy łydek, utrudniając poruszanie. Powoli kroczę w stronę Khmera-plantatora. Gdy w końcu zatrzymuję się obok niego, pokazuje mi, abym zanurzył dłoń w mulistym dnie i spróbował coś stamtąd wygrzebać.

Zaciekawiony zanurzam dłoń w błocie i próbuję odkryć jakiś niespodziewany skarb. Po chwili czuję korzeń? Kłącze? Bulwę? I wyciągam ją z błotnistej wody. Okazuje się, że jest to kolejna, jadalna część lotosu – jego kłącze. Wystarczy je umyć w wodzie i można je spożyć na surowo. Dodaje się je również do zup i sałatek!

I kto tu kogo upolował?

Po wyjściu z bajorka i dokładnym umyciu nóg, okazuje się, że nie byłem świadomy istnienia swego rodzaju pułapki na niedoświadczonych pracowników plantacji lotosu... Moje łydki są teraz pokryte małymi rankami, jak po akupunkturze. Jak to wytłumaczył mi – nieco poniewczasie – mój przewodnik: na łodygach lotosu znajdują się maleńkie kolce, chroniące roślinę przed szkodnikami. W tym wypadku – przede mną i plantatorami.

Lotosowe pole w drodze nad Tonle Sap
Przyjaźni miejscowi
Gdy pojechałeś szukać atrakcji i sam się nią stajesz

Pożegnawszy się z miłymi plantatorami i uzbrojony w nową wiedzę na temat uprawy lotosu, spaceruję w stronę tuk-tuka, aby kontynuować podróż do pływającej wioski Wietnamczyków. Moim oczom ukazuje się jednak dość niecodzienny widok – gromadka około trzydzieściorga dzieci, stojących tuż obok mojego środka lokomocji. Sokheang, spostrzegłszy moje zdziwienie, wyjaśnia, iż dwoje dzieci bawiło się niedaleko i widziało, że przyjechał tutaj „Człowiek z Zagranicy”. Dzieci skrzyknęły więc resztę kolegów i koleżanek ze wsi, aby wspólnie zobaczyć obcokrajowca i poćwiczyć nieco mówienie „Hello!” i „How are you”, gdyż region, w którym się znajdujemy nie jest miejscem turystycznym, dlatego też blady Europejczyk nie jest tu szarą codziennością.

Po kilku minutach ćwiczenia angielskiego i przybijania „piątek” oraz „żółwików” żegnamy się z dziećmi i wyruszamy w dalszą drogę.

Kapitan Góra

Około pół godziny później docieramy do przystani łodzi. Średnia wieku osób, obsługujących tutaj ruch lądowo-wodny to na oko 16 lat. Sokheang wyjaśnia, że w regionie trudno o jakąkolwiek pracę, niezwiązaną z jeziorem i rzeką Tonle Sap, więc lokalni mieszkańcy parają się wszelkimi dostępnymi rodzajami działalności, mogącej zapewnić byt im i ich rodzinom.

Wsiadamy na niedużą łódź silnikową, i wyruszamy w drogę – ja, mój przewodnik, 18-letni sternik i jego 10-letni brat, który akurat ma wakacje i pomaga na łodzi – rozwiązuje cumy i jak kuna przeskakuje z pomostu na pokład, po czym siada wygodnie na podłodze i rozpoczyna lekturę japońskiego komiksu „Doraemon”.

Po wyruszeniu Sokheang radzi, żebym spróbował porozmawiać ze sternikiem po wietnamsku. Kierowany ciekawością, jak brzmi dialekt tegoż języka, rozwinięty z dala od macierzy, witam naszego sternika.

- „Xin chào, anh tên là gì?” – pytam. „Kapitan” odpowiada zaskoczony, iż nazywa się Sơn – po wietnamsku: Góra.

Tonle Sap - flaga na łodzi
Odświętne stroje i pieniądze na szczęście, czyli Tet w całej okazałości
Wietnamczycy w Kambodży

Po krótkiej rozmowie, okazuje się, że tak, jak większość tutejszych Wietnamczyków, Sơn jest potomkiem Wietnamczyków, przybyłych do Kambodży jeszcze w czasach panowania francuskiej władzy kolonialnej. Powiązania między Wietnamem, Kambodżą i Laosem w ramach jednego organizmu kolonialnego – Indochin Francuskich – ułatwiały wtedy podróżowanie „za chlebem”. Jednym z miejsc, które kusiło w tamtych czasach wizjami dostatniego życia, było właśnie jezioro Tonle Sap i jego bogate w ryby wody.

Sporo czasu upłynęło jednak od tamtej pory, a sytuacja w regionie zmieniała się dla tutejszych wietnamskich osadników na gorsze.
Sơn opowiedział jeszcze:

Mój dziadek przybył tutaj, szukając lepszego życia. Wtedy wody jeziora pełne były ryb. Można było nie tylko złowić, czy też złapać ryby, aby nakarmić rodzinę, lecz także odłożyć kilka na sprzedaż dla ludzi z wiosek na lądzie. Wtedy żyło się tu bardzo dobrze!

Trudna sytuacja Wietnamczyków w Kambodży – tło historyczne

Niestety w czasach po zakończeniu władzy kolonialnej na terenie Indochin, kolejne rządy odnosiły się do etnicznych Wietnamczyków co najmniej niechętnie. Apogeum osiągnięte zostało w krótkim czasie między rokiem 1975 a 1978, czyli podczas panowania Czerwonych Khmerów, w kraju, zwanym wtedy Demokratyczną KampucząEtniczni Wietnamczycy byli przez reżim prześladowani ze szczególną starannością, razem z innymi „elementami reakcyjnymi”, „szpiegami obcych wywiadów” i „imperialistami”.

Nadzieją dla tutejszych Wietnamczyków mogło być wkroczenie do Demokratycznej Kampuczy żołnierzy Armii Ludowej Wietnamu, którzy mieli na celu wyzwolenie Kambodży spod krwawego reżimu Czerwonych Khmerów oraz zabezpieczenie wietnamskich granic w obszarze Delty Mekongu przed atakami khmerskich partyzantek.

Wyzwolenie nie oznaczało jednak ostatecznego pokonania i kapitulacji sił Czerwonych Khmerów. Rozbite siły reżimu wycofały się na tereny dżungli i w regiony górskie, uniemożliwiając regularnej armii ich odnalezienie i pokonanie. Dlatego też po wyzwoleniu Kambodży, Wietnamczycy zdecydowali się zostawić część sił wojskowych na jej terenie. Miały one z jednej strony uniemożliwiać Czerwonym Khmerom powrót do władzy, z drugiej – nie pozwolić Chińczykom na budowę lojalnej im enklawy tuż pod bokiem Wietnamu, a z trzeciej – zabezpieczać wietnamskie interesy na tym terenie.

Khmerzy z kolei, jakkolwiek wdzięczni Wietnamczykom za zakończenie krwawego reżimu Pol-Pota, byli bardzo niezadowoleni z sytuacji, w której na terenie ich kraju stacjonowały obce siły wojskowe. Po roku 1989, kiedy to Wietnamczycy wycofali z Kambodży swoje oddziały, khmerskie władze egzekwowały starannie zapisy prawa, stanowiące, iż osoby nie posiadające obywatelstwa Królestwa Kambodży nie mogą posiadać ziemi, uzyskać dostępu do kształcenia, itp.

Sytuację Sona, jego rodziny, jak również całej społeczności pogorszyła dodatkowo nowelizacja Prawa o Obywatelstwie, wprowadzona przez rząd Kambodży w 1996. Znalazł się w niej zapis stanowiący, że oboje rodziców dziecka, w imieniu którego składany jest wniosek o obywatelstwo przez naturalizację muszą być urodzeni na terenie Kambodży.

Historia osadnictwa wietnamskiego nad Tonle Sap w Kambodży

Nie mogąc więc ani wrócić do Wietnamu – bo przecież w czasach Czerwonych Khmerów wszystkim naszym dziadkom i rodzicom odebrano wszelkie dokumenty, ani osiedlić się na lądzie w Kambodży, nasi zaczęli mieszkać na wodzie. Najpierw na łodziach, tratwach, a teraz – jak sam zobaczysz – w naszych pływających domach!

– dodaje mój młody przewodnik, Sơn.

Życie codzienne w Chong Khneas na Tonle Sap
Pływająca wioska

Krótko po jego słowach, moim oczom ukazuje się wioska. Jest podobna do tradycyjnych wiosek w regionie – domy stoją w jednym szeregu po obu stronach głównego ciągu komunikacyjnego. Tyle, że zazwyczaj ciągiem tym jest asfaltowa droga. Tutaj jej rolę przejęły wody jeziora.

Sơn wskazuje na jeden z pływających domów, redukując jednocześnie prędkość naszej łodzi:

To jest nasz lokalny sklep wielobranżowy, tu można kupić prawie wszystko, co potrzebne do życia na co dzień. A tam – wskazuje na dość obszerny, pływający budynek po drugiej stronie łodzi – jest szkoła, tu uczy się mój brat! Chcesz zobaczyć szkołę?

Szkoła na wodzie

Kierowany ciekawością potwierdzam chęć zwiedzenia tak niecodziennego miejsca. Son przybija do wielkiej tratwy, na której stoi budynek z drewna i blachy falistej, jego młodszy brat bez napominania przeskakuje na pomost i przywiązuje cumę.

Wchodzę na pokład pływającej szkoły, nieśmiało kierując się do jej wnętrza. Moim oczom ukazuje się zwyczajna klasa szkolna, z ławkami, krzesłami, rysunkami dzieci, ciemnozieloną tablicą z napisami w języku wietnamskim. Wszystko dość stare, lecz zadbane. Ściany i ławki starannie pomalowane farbą olejną na niebiesko. Enklawa normalności dla dzieci, które na co dzień muszą pomagać rodzicom w utrzymaniu domu i rodziny.

Na Tonle Sap wyrastają szkoły, ośrodki zdrowia, restauracje i kościoły - na palach!
Odświętne stroje i pieniądze na szczęście, czyli Tet w całej okazałości
Między wodą a niebem

„Chodź, jest jeszcze kilka ciekawych miejsc!” – woła Sơn. Wracam więc na łódź i już niecałą minutę później kontynuujemy nasz powolny rejs po jego wiosce.

A to jest wyjątkowe miejsce dla katolików z wioski!

– wyjaśnia sternik. Przez warkot silnik przepływającej obok łodzi transportowej nie słyszę końcówki jego wypowiedzi, ale rozumiem, że chodzi o kościół. Po dobiciu do kolejnego już pomostu, przeskakuję nieco już sprawniej na pokład ogromnej tratwy, unoszącej się dzięki wyporności dużych, niebieskich, plastikowych beczek.

Wchodzę do środka pływającego kościoła i już rozumiem, dlaczego w Azji Południowo-Wschodniej na moje stwierdzenie, że jestem z Polski, drugim imieniem, które wykrzykują ochoczo miejscowi jest John Paul II – zaraz po znanym najbardziej Lewandowskim.  

Drewniany, pływający kościół jest urządzony podobnie, jak każde inne tego typu miejsce – jest ołtarz, są ławki, jak można by się spodziewać. Zaskakującymi jednak elementami jest dla mnie duży portret, przedstawiający właśnie Jana Pawła II oraz obraz „Jezus Miłosierny”, stworzony przecież w oparciu o wizje – objawienia św. Faustyny Kowalskiej. Polskie akcenty są więc tutaj dobrze widoczne – i to na honorowych miejscach.

ZOBACZ TAKŻE: POLACY W AZJI

Lunch z adrenaliną

Po powrocie na pokład łodzi, Son stwierdza, iż przyszła pora na lunch. Wypływamy więc z obszaru wioski na szerokie wody głównej części jeziora Tonle Sap. Jego mętna powierzchnia rozciąga się po horyzont. W pewnym momencie mam wrażenie, że płyniemy po bardzo zamulonym morzu, gdyż w zasięgu wzroku nie ma lądu, ani innych łodzi, tylko szarobrązowe wody, niosące żyzny, przepełniony minerałami osad.

Około dwudziestu minut później dobijamy do pływającego domu-restauracji, gdzie Sokheang zamawia dla nas jedzenie, kierując mnie jednocześnie na górny pokład, abym zrobił sobie pamiątkowe zdjęcie na tle... rozciągających się po horyzont wód jeziora. Okazuje się, że nawet z górnego pokładu nie widać było jego granic!

Po krótkiej sesji zdjęciowej podchodzi do mnie właścicielka restauracji, zadając tylko jedno, ale za to bardzo zaskakujące pytanie:

Karmi krokodyla?

– pyta tonem, który sugeruje, iż nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby odmówić sobie takiej przyjemności. Podaję jej banknot 2-dolarowy – gdyż w Kambodży płaci się głównie walutą USD (kambodżańskie riele służą głównie jako drobne) – a ona wymienia twardą walutę na dwie ryby.

Na Tonle Sap można liczyć na posiłek z przygodami!
Krokodyle w restauracji na Tonle Sap
Okay szwagier, jest tutaj przy brzegu!

Kelner z restauracji prowadzi mnie następnie do drewnianej balustrady, otaczającej prostokątny otwór w dnie tratwy, na której stoi restauracja. W dole leżą w bezruchu z rozdziawionymi paszczami najprawdziwsze krokodyle. Kelner puka mnie w ramię i pokazuje, żeby rzucić rybę w dół. Pytam go, czy leżące tam gady są prawdziwe. Odpowiada: „Rzuć rybę, to zobaczysz!”. Rzucam jedną z ryb nieco przed największego krokodyla... Kłap!

Kilku pracowników restauracji śmieje się wesoło widząc, jak odskakuję od barierki słysząc donośne kłapnięcie paszczy krokodyla.

Jednak odruchy bezwarunkowe, zapisane dogłębnie w  – nota bene – gadziej części naszych mózgów przezwyciężają logiczną stronę, gdy oko dostrzega kilkusetkilogramowego krokodyla doskakującego do zdobyczy i w ułamku sekundy ją pochłaniającego. Drugiej ryby już nie rzucam, zasiadam przy stoliku ze sternikiem i przewodnikiem i rozpoczynamy posiłek.

Dama bez łasiczki

W czasie jedzenia kątem oka zauważam córkę właścicielki restauracji – na oko dziesięcioletnią dziewczynkę, z jej „zwierzątkiem” przewieszonym przez jej szyję. Z jednego ramienia zwisała jego głowa, z drugiego z kolei ogon. Zwierzątkiem dziewczynki był bowiem najprawdziwszy wąż, młody dusiciel. Sokheang potrząsa w jej stronę głową i komentuje:

Khmerki to dobre kobiety, ale od dziecka niebezpieczne!

Sơn i Sokheang śmieją się. Ja natomiast nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo trudności życia codziennego mogą ukształtować twarde, a jednocześnie bardzo przyjazne i gotowe do współdziałania charaktery.

Niecodzienny pupil małej mieszkanki Tonle Sap
Zachód słońca nad Tonle Sap
W blasku zachodzącego słońca

Po posiłku wracamy na łódź – czas wracać do Siem Reap na lot powrotny do kraju. Płyniemy łodzią, prowadzoną przez Sona po wodach najpierw jeziora, później rzeki Tonle Sap. Mijam te same okolice, przez które przepływaliśmy z moimi miejscowymi towarzyszami rano. Wszystko wygląda jednak inaczej. Bardziej malowniczo, cieplej, milej, dużo bardziej przyjaźnie i przystępnie. Nieco podniszczone zadaszenia niektórych domów nie są już tak widoczne. Stare, przybrudzone ubrania pojedynczych rybaków nie rażą już tak bardzo w oczy.

Pływająca wioska, okryta promieniami zachodzącego słońca szykuje się do kolacji, a następnie do snu, aby jutro rozpocząć nowy dzień, pełny walki z trudnościami codziennego życia.

Wypełniony jednakże również uśmiechami ludzi tu żyjących, którzy są nie tylko pomocni i sympatyczni, ale również szczerzy i otwarci.

I to najbardziej zapada mi w pamięć.

Adrian Hai Phong Zagrodzki

Bardziej wietnamski niż najstarsi Wietnamczycy, zgrabnie przeprowadzi Cię przez świat wietnamskich społeczności – także tych odnalezionych w Kambodży!

Artykuł ukazał się w majowym (5/2021) numerze „Pilipili Travel Buddy” – nowym na polskim rynku miesięczniku o pasji do podróżowania.

Masz ochotę na więcej? Zobacz nasze wycieczki po Azij!