Północ Wietnamu poza utartym szlakiem

Jednoślad w Wietnamie to maszyna utrzymująca na dwóch kołach całe chaotyczne życie miejscowych. Masz ochotę na drzemkę? A może potrzebujesz przeprowadzki? Skuter z łatwością pomieści pięcioosobową rodzinę, spełni funkcję leżaka, a nawet uniesie komplet mebli do salonu. Wyobraźcie sobie swoją wycieczkę na tajemniczą północ Wietnamu, ale nie z perspektywy pasażera autokaru, a kierowcy motocykla, który zagląda w takie miejsca, o których na próżno szukać informacji w internecie. Przygotujcie więc swoje palce i wskażcie nimi miejsca na mapie, o których nie macie zielonego pojęcia.


Popularne trasy motocyklowe w Wietnamie

Zacznijmy od tego, że od pewnego czasu można obserwować pewien trend wśród podróżników odwiedzających Wietnam, a mianowicie – wynajmowanie skutera lub motocykla i przemierzaniu kraju na własną rękę. W dużej mierze stało się to za sprawą jednego z odcinków programu Top Gear, gdzie słynna ekipa 3 prowadzących wyjątkowo przesiadła się z samochodów na skutery i próbowała przemierzyć trasę od Sajgonu do Hanoi. Od tego czasu coraz więcej ludzi wierzy w swoje możliwości i poszukując przygody postanawia przemierzyć tę trasę. Ewentualnie wypożyczają skuter tylko po to, żeby swobodnie przemieszczać się po mieście, co także w Wietnamie jest nie lada wyzwaniem.

Do najpopularniejszych tras motocyklowych w Wietnamie, oprócz wspomnianej, należy słynna Pętla Hà Giang, którą zalicza się do zarówno najpiękniejszych, jak i najniebezpieczniejszych. Innym popularnym kierunkiem jednośladowych eskapad jest górskie miasteczko SaPa, którego wyżyny także stanowią wyzwanie dla kierowców.

Pomijając strome podjazdy, zmienną pogodę oraz ostre zakręty, trasy te są dosyć przyjazne dla żądnych przygód turystów. Zarówno baza hotelowa, jak i restauracje, w których można uzupełnić baterie zajadając się zachodnimi potrawami, takimi jak pizza czy hamburger, są dosyć łatwe do zlokalizowania. W takich miejscach personel zazwyczaj mówi po angielsku, a w pokojach nie spotkacie zbyt wielu karaluchów...

A co wydarzy się, kiedy zboczysz z trasy i wybierzesz się w podróż nieutartymi szlakami? Lepiej szykujcie swoje klaksony!

A gdyby tak zboczyć z utartych szlaków? Wietnam - Suoi Giang

„Mamo, patrz! Biali jadą! Nagraj ich!” – gdy usłyszysz te zdania w języku wietnamskim, wiesz już, że zboczyłeś z głównej trasy. Pojechałeś szukać atrakcji, a sam się nią stałeś. Tak można opisać w wielkim skrócie oddalone od dużych miast wietnamskie prowincje. Niby nic tam nie ma, bo nie funkcjonują jako szeroko pojęty „must see in Vietnam”, a jednak taka podróż dostarcza masy wrażeń i wspomnień pełnych skrajnych emocji.

Autor artykułu na trasie do Suoi Giang w północnym Wietnamie
Slow life na dalekiej północy

Poranny smog wydobywający się z jednośladów mieszkańców Hanoi, którzy śpieszyli do pracy, dusił nas w gardłach. Ruszyliśmy na północny wschód w trasę do Suối Giàng. Ulżyło nam, kiedy nareszcie odetchnęliśmy wiejskim powietrzem. Już na pierwszym przystanku, kiedy zatrzymaliśmy się na miskę pożywnego Phở  bò, nawet niezbyt spostrzegawczy podróżnik  zauważyłby, że tempo życia gwałtownie tam zwalnia.

Czas w tajemniczy sposób się rozciąga, a jedynym bodźcem wybudzającym z leniwego, a zarazem słodkiego amoku jest przeraźliwy dźwięk klaksonu. Chyba czas zapalić wietnamską fajkę, którą od razu częstują lokalni bywalcy przydrożnego zajazdu. Jest to w Wietnamie wyraz gościnności i symbol integracji z lokalną społecznością.

Czas w drogę! Przed nami pierwsze podjazdy i zmiana krajobrazu z płaskich pól na góry. Przygotowani na ekstremalnie niebezpieczną trasę wspinaliśmy się po krętej szosie coraz wyżej i wyżej w niespodziewanie łagodny sposób. Z każdym kolejnym zakrętem wyczekiwaliśmy walki o przetrwanie, która ku naszemu zdziwieniu nie nastąpiła… tego dnia.

Za pół ceny, to i ocet słodki czyli wieczór w Nghia Lo

Po niezwykle przyjemnej trasie dojechaliśmy do miejscowości Nghĩa Lộ, w której planowaliśmy spędzić noc, żeby nazajutrz zaatakować pierwszy poważniejszy szczyt i odwiedzić jeszcze przed południem wioskę Suối Giàng.

Zarezerwowaliśmy z wyprzedzeniem pokój w jednym z trzech dostępnych miejsc noclegowych w tej miejscowości. Kiedy dotarliśmy do celu przywitał nas właściciel przybytku ubrany od góry do dołu, łącznie z klapkami, w „Versace” i poinformował nas, że z niewiadomych przyczyn nie możemy tam przenocować. Po długiej dyskusji zaproponował nam, że za połowę ceny możemy spać u jego rodziny na budowie. Nie mieliśmy zbyt dużego wyboru, więc już chwilę później walczyliśmy z mrówkami, których trasę wędrówek zaburzył nasz pokój. Jak to mówią: „jak za pół ceny to i ocet słodki”, więc zadowoleni z faktu, że kwestie noclegu mamy rozwiązaną poszliśmy pozwiedzać okolicę. Dosyć szybko w oczy rzucił nam się fakt, że po zmroku życie na ulicy zaczyna zamierać. Poza nielicznymi oświetlonymi lokalami, które specjalizowały się w serwowaniu psiego mięsa i miejscowego alkoholu pędzonego z kukurydzy, cała ulica była spowita mrokiem.

Herbaciany raj w Suối Giàng

Następnego poranka odbiliśmy od głównej szosy i skierowaliśmy się w stronę wioski Suối Giàng położonej na wysokości 1400 m n.p.m. Po chwili okazało się, że prowadzi tam tylko jedna wąska, a momentami polna, droga, będąca jednocześnie 12-kilometrowym podjazdem na szczyt.

Z każdym kolejnym zakrętem krajobraz coraz bardziej zapierał dech w piersiach. Kiedy byliśmy już przekonani, że po pokonaniu następnego zakrętu znajdziemy się w najwyższym punkcie, szybko dostrzegaliśmy znak ostrzegawczy, informujący nas o kolejnej serii 14% wzniesień. Taka sytuacja powtarzała się kilkukrotnie. Zatrzymywaliśmy się, żeby uwiecznić krajobraz na zdjęciach, bo wydawało nam się, że dotarliśmy do celu, jednak z każdym kilometrem okazywało się, że mogliśmy obserwować widoki jeszcze piękniejsze niż te przed chwilą.

Nasza kręta wspinaczka wiele razy krzyżowała się z trasą codziennej wędrówki mniejszości etnicznej H’mong. Ubrani w ludowe stroje wypasali bawoły w tajemniczych, z perspektywy przyjezdnych, miejscach. Tylko oni znali jak własną kieszeń dziki herbaciany las i okoliczne pastwiska. Ich niezwykłe umiejętności doceniają Wietnamczycy, którym udało się tu dotrzeć.

Suối Giàng, choć wciąż nieodkryte, stara się przyciągnąć do siebie wietnamskich turystów spragnionych zdrowotnego naparu. Ludność H’mong z lekkością porusza się po konarach ponad 300-letnich drzew herbaty. Ręcznie zbiera w ten sposób unikalne liście, które cenione są w Azji ze względu na to, że to jedyne miejsce na ziemi, gdzie drzewa herbaciane rosną nieprzerwalnie od 1000 lat bez ingerencji człowieka. Jest to ich naturalne środowisko, w którym rozwijają się najlepiej.

Nie zawsze jest łatwo, ale piekne widoki w pełni to wynagradzają

Naszym następnym celem była miejscowość Lai Châu, o której nikt niczego nie wiedział. Należy zaznaczyć, że nasz wykładowca z wietnamskiej uczelni także nigdy nie był w tym miejscu, pomimo tego że udało mu się zwiedzić kawał świata.

Miasto-widmo Lai Cau
Tajemnicze Lai Chau

Droga, którą musieliśmy pokonać, prowadziła przez okolice najwyższego szczytu Indochin – Fansipanu. Strome podjazdy i zjazdy przyprawiały nas o zawrót głowy. Tymczasem mieszkańcy okolic bez obaw oraz kasków wyprzedzali nas na głośnych motorkach. Cudem dotarliśmy na miejsce.

Prowincja Lai Châu graniczy z Chinami. Na tej informacji kończyła się nasza wiedza na temat tej okolicy. Gdy dotarliśmy na miejsce oceniliśmy je mianem Miasta Widmo. W centrum miasteczka ciągnęły się puste i szerokie ulice z szeregami czerwonych flag. Wzdłuż nich wybudowano luksusowy hotel „VIP” oraz gigantyczne rezydencje z fontannami i rzeźbionymi fasadami. Te wille także były zupełnie puste.

Zdezorientowani i zziębnięci górskim powietrzem pognaliśmy do naszej noclegowni. Dopiero tam odkryliśmy, gdzie znajduje się właściwe centrum górskiego miasta - na wiejskim targu.

Następnego dnia przedarliśmy się przez tłumy ludzi, skuterów i kurczaków, a następnie ruszyliśmy w malowniczą trasę po tej tajemniczej prowincji. Górskie krajobrazy wprawiały nas w zachwyt. Rodzinne pola herbaciane ciągnęły się kilometrami. Co jakiś czas udawało nam się dostrzec chatkę, w okolicy której beztrosko bawiły się dzieciaki. Jeden z chłopców najwyraźniej dostał zadanie, żeby pilnować woła brodzącego w podmokłym polu. Z wielkim zaufaniem siedział na jego grzbiecie tyłem i głośno się śmiał. Wspólnie uznaliśmy ten widok za najpiękniejszy symbol Wietnamu.

Lai Cau w północnym Wietnamie - o tym miejscu nikt nic nie wie
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co my w Ta Xua
Ta Xua – wioska ponad chmurami

Do wioski Tà Xùa, czyli naszej kolejnej destynacji, nie było łatwo dotrzeć. Problemy zaczęły się na około 100 km przed zjazdem z głównej ulicy. Nasz motocykl zaczął dziwnie się zachowywać, więc postanowiliśmy zajechać do przydrożnego mechanika w jednej z miejscowości, a raczej skupiska chatek po drodze. Ta podróż zdążyła nas nauczyć, że Wietnamczycy na prowincji mają bardzo luźne podejście, jednak nasz mechanik wykazał się niezwykłym kunsztem w swoich fachu. Po dokładnym sprawdzeniu naszej maszyny i wykonaniu jazdy próbnej stwierdził, że faktycznie „coś” jest nie tak, ale skoro wciąż porusza się do przodu, to nie powinniśmy się tym martwić, tylko jechać w swoją stronę. Przecież nasz motocykl wciąż spełniał swoją rolę środka transportu, więc w czym problem?

Zgodnie z zaleceniami eksperta ignorując wszystkie stuki, puki i szarpania, jeszcze nie świadomi tego co nas będzie czekało tego dnia, udaliśmy się w stronę miasteczka Bắc Yên, z którego wjeżdżaliśmy na trasę, dzięki której wzniesiemy się na wysokość ponad 2000 m.n.p.m i dotrzemy do celu

Napędzani nadzieją na powodzenie naszej ekspedycji oraz bakiem pełnym benzyny PB92 rozpoczęliśmy rajd na szczyt, a raczej mozolną walkę o przetrwanie. Oczywiście, spodziewaliśmy się, że na niektórych odcinkach trasy może nie być łatwo, jednak okazało się, że ta droga łączyła ze sobą takie elementy jak: strome podjazdy, ostre zakręty, brak barierek, brak asfaltu, spadające w przepaść samochody, spadające z góry głazy no i bułki. Bułki, które wypadały podczas stromych podjazdów z pak skuterów wiozących je do miejscowości znajdującej się na szczycie. Tak w skrócie można opisać nasz najdłuższy 15 kilometrowy podjazd w życiu. Zapomnieliśmy dodać jeszcze, że widoki były niesamowite, a szczególnie moment, w którym wjechaliśmy na wysokość ponad chmurami. Można było to przyrównać do uczucia podczas lotu samolotem, a jednak jechaliśmy motocyklem.

Po dotarciu na szczyt naszym oczom ukazała się urocza wioska osadzona ponad chmurami. Po przybyciu do noclegowni resztę dnia spędziliśmy na biesiadowaniu z rodziną naszego gospodarza, nie odmawiając przy tym wina ryżowego, co poskutkowało wspólnym śpiewaniem karaoke. Nostalgicznym rytmem wietnamskich szlagierów zakończyliśmy ten emocjonujący dzień.

Dowiedzieliśmy się, że to miejsce jest celem wypraw dla Wietnamczyków żądnych offroadowych przygód. Zaobserwowaliśmy także, że kilka małych hotelików było w trakcie budowy, więc podejrzewamy, że za jakiś czas zrobi się o tym miejscu głośno.

Następnego dnia podczas śniadania niebo było bezchmurne i mogliśmy napawać się górską panoramą. Z dumą stwierdziliśmy, że cel został osiągnięty! Dojechaliśmy w miejsce, które ciekawie wyglądało na mapie (komunikaty: nie jedź tą drogą, niebezpiecznie!) i z którego widzieliśmy tylko kilka zdjęć w internecie. Można było ruszać w dalszą drogę.

Ta Xua w północnym Wietnamie
Pośród pol herbaty w Moc Cau
W krainie łososia i truskawek

Naszym ostatnim celem było Mộc Châu, czyli miejsce słynące z łososia i truskawek. Wiedzieliśmy też, że według mieszkańców Hanoi kwiaty rozkwitające na wiosnę najpiękniejsze są właśnie tam. My odwiedziliśmy je jesienią.

Od razu rzuciły nam się w oczy pola herbaciane rosnące dookoła miasteczka oraz przy niemal każdym domu. Nasz gospodarz również takie posiadał i akurat byliśmy świadkami zbiorów. Całość odbyła się bez użycia maszyn. Pomijając fakt, że na skuterach przyjechało kilku członków rodziny. Wspomagając się co jakiś czas wietnamską fajką nabitą tytoniem, który również był hodowany na tyłach domu, w kilka godzin wykonali całą pracę.

Korzystając z gościnności taże mieliśmy okazję spróbować świeżego naparu z liści zerwanych wprost z herbacianego ogródka.

Miasteczko charakteryzowała senna atmosfera, nikomu się nigdzie nie śpieszyło. Czas płynął powoli, a w tle co chwile można było usłyszeć dźwięki karaoke, które okazały się być codzienną rozrywką dużej części społeczności. Wieczorem wybraliśmy się na łososiową ucztę, a po powrocie do naszej kwatery posiedzieliśmy jeszcze chwilę z naszym gospodarzem, racząc się lokalną herbatą.

To był nasz ostatni wieczór w podróży, więc po tych wszystkich przebytych kilometrach chcieliśmy położyć się spać i naładować baterie. Warto wspomnieć, że na wietnamskiej prowincji należy mieć z tyłu głowy, że podczas naszego wypoczynku w pokoju możemy nie być sami. Tak też było i w naszym przypadku. W nocy zauważyliśmy na ścianie pająka rozmiarów dłoni, który wybrał się na nocne łowy w poszukiwaniu komarów. Wybierając takie rejony warto uzbroić się w gościnność.

Moc Chau - Kraina Herbaty
Natalia - podróż motocyklem przez nieznane ostępu północnego Wietnamu
Podróże kształcą!

Droga powrotna do Hanoi wynosiła 200 km. Wydawało nam się, że wystarczy jedynie zjechać z wyżyn i już w południe uda nam się zjeść bún chả - tradycyjne danie podawane w stolicy. Niestety pogoda nie była naszym sprzymierzeńcem. Deszcz i gęsta mgła znacznie opóźniły nasz przyjazd do miasta. Na szczęście po przejechaniu terenu wyżynnego pogoda się poprawiła i znowu skąpani w słońcu poczuliśmy w gardłach gryzący zapach smogu, kiedy wjeżdżaliśmy do Hanoi. To był koniec naszej wyprawy.

Zobaczyliśmy co jest tam, gdzie „nic nie ma”. Okazało się, że wszystkie odwiedzone przez nas miejsca łączą nie tylko piękne krajobrazy, ale przede wszystkim niesamowicie gościnni ludzie. Właśnie dzięki nim przyjeżdżając w kompletnie obce miejsce, znajdujące się poza turystycznym szlakiem, nie czuliśmy się obco. Gospodarz, który nie tylko jest nas ciekawy, ale także chętny do podzielenia się z nami zasadami swojego stylu życia.

Podróż do oddalonych od miast wietnamskich prowincji to jedyna w swoim rodzaju okazja, żeby doświadczyć i poznać jak wygląda życie, które płynie według swojego niepowtarzalnego rytmu. Podróże kształcą, uczą tolerancji, a także uświadamiają nas, że inne nie znaczy gorsze.

Jak byśmy się zachowali, gdyby to osoba z wietnamskiej prowincji trafiła do naszego rodzinnego miasteczka? Czy także wykazalibyśmy się gościnnością? Wciąż istnieją na świecie miejsca, w których dostęp do internetu, czy płynna znajomość języka angielskiego w niczym nam się nie przydadzą. Na szczęście nie trzeba ryzykować, bo podróże ułatwiają biura podróży, które sprawdziły te miejsca za Was!

Natalia Nikityn i Mateusz Kubiak

Gotowi na pełną przygód wyprawę po stolicy Wietnamu, Kambodży albo Laosie? A może wszystkie trzy kraje na raz? Nie ma sprawy, od tego są Natalia i Mateusz – niestrudzeni poszukiwacze przygód, niekoniecznie tych najbardziej oczywistych.

Artykuł ukazał się w kwietniowym (4/2021) numerze „Pilipili Travel Buddy” – nowym na polskim rynku miesięczniku o pasji do podróżowania.

Masz ochotę na więcej? Zobacz nasze wycieczki po Azij!